Trochę mi smutno, że przaśniaki spotyka się coraz rzadziej. Już tylko w gospodarstwach pielęgnujących tradycje kulinarne. Nie widziałam ich w restauracjach dania kuchni regionalnych, a szkoda. Bardzo im bliskie moskole i proziaki w restauracjach i karczmach bywają.
Mnie przaśniaki nie przypominają dzieciństwa, bo moja z nimi przygoda, choć miała początek w dzieciństwie, trwa do dzisiaj.
Zagniata się je na zsiadłym mleku, kefirze, maślance i na jogurcie. Tradycyjnie podaje się na słodko: z dżemem lub miodem, do kakao lub mleka, albo z twarogiem.
Można zrobić sobie na nich kanapkę, bo idealnie zastępują chleb i bułki. Widziałam też te placki wykorzystane jako... spód do pizzy.
Wszystko jedno z czym będziemy je jeść, ważne żeby o nich nie zapomnieć. Kto się jeszcze nie odważył niech spróbuje...
Nie podam dokładnej proporcji, bo robię je - od zawsze - „na oko”. Ile wyjdzie tyle wyjdzie. Jeśli za mało, to szybko można dognieść, jeśli za dużo - można podzielić się z sąsiadami.

Przyjmijmy, że do kilograma mąki trzeba dodać łyżkę sody i łyżeczkę soli.
Mieszamy suche składniki i dodajemy lekko ogrzaną serwatkę. Myślę, że spokojnie można wlać dwie szklanki, a później - ewentualnie - powoli dolewać . Szybko zagniatamy ciasto, do konsystencji jak na drożdżowe bułki. Do ciasta można dodać nieco maku.
Rozwałkowujemy placki do odpowiadającej nam wielkości i grubości około 1,5 cm. Pozwalamy im nieco podrosnąć.
Pieczemy na blasze kaflowego pieca, albo na patelni (na tłuszczu lub bez tłuszczu) obustronnie, pod pokrywką.
Jeśli zrobimy za dużo placków, a jest gorąco, to uformowane jako ostatnie mogą być za bardzo wyrosnąć. Jeśli są zbyt duże, trudno je będzie podnieść lub zsunąć na blachę czy patelnię podnieść i położyć na patelni, bo mogą się rozpaść. Trzeba je wtedy ponownie zagnieść z odrobiną mąki i jeszcze raz rozwałkować.
Gdyby komuś przaśniaki nie smakowały, proszę koniecznie (!!!) napisać. Chętnie poznam taką osobę.
Zastanawiałam się, czy jest w mojej rodzinie jakaś historia związana z przaśniakami. Idąc po nitce do kłębka, przypomniała mi się opowieść mojej babci.
W czasie II wojny światowej, już na początku okupacji, Niemcy zaczynali budować lotnisko, które miało stanowić bazę dla samolotów Luftwaffe, przed planowanym atakiem na Związek Radziecki. Do robót zapędzono wszystkich okolicznych mieszkańców. Moja babcia pokazała jak szybko potrafi obierać ziemniaki, więc dostała ,,pracę” w najlepszym z możliwych miejsc, czyli kuchni. Okazało się, że kucharz był Ślązakiem. Wspólnie zaczęli dokarmiać wysiedlonych i migrujących ludzi, którzy masowo ukrywali się w okolicznych lasach.
Dołączył do nich pradziadek, który był na lotnisku furmanem. Przez dwa lata wywiózł z kuchni, skrywane pod obierkami i innymi odpadami, tony jedzenia.
Nie zawsze wystarczało czasu na wypieczenie - oczywiście, w tajemnicy - dodatkowych bochenków chleba, wiec przaśniaki ratowały sytuację, szczególnie kiedy pojawiali się niespodziewanie kolejni głodni i wynędzniali.
Babcia była osobą obdarzoną swoistą „fantazją”. Jednym z największych jej „wyczynów” z czasu przymusowej pracy, o którym długo opowiadano nie tylko w rodzinie, było wykradnięcie z niemieckich wojskowych magazynów i przeturlanie przez kilkanaście kilometrów kilku sporych beczek spirytusu.
Jak łatwo się domyślić, o tym, że można posilić się i podleczyć w domostwie moich pradziadków, wiedziano w okolicy. Na szczęście, nigdy wieści te nie trafiły do okupantów.
Były i momenty prawdziwej grozy. Kilkakrotnie babcia z rodziną i sąsiadami była o włos od śmierci. Grożono im rozstrzelaniem. Raz stali już nawet z zawiązanymi oczami i żegnali się z życiem, czekając na rozstrzelanie. Z niewiadomych powodów do najgorszego nie doszło. Wszyscy moi najbliżsi (także pradziadkowie i dziadkowie) przeżyli okupację.
Widać tak miało być, że okrutna, wojenna śmierć nie była im pisana.

Tekst i foto:
Edyta Szast - potrawyregionalne.pl (Zamość)
© JM Media. All rights reserved.
|